Skrzypiące drzwi schroniska stały się bramą do raju. Na długo jeszcze przed wschodem słońca stałem i podziwiałem przepiękne górskie przestrzenie na Lagazuoi. To jedno z wyżej położonych miejsc w których spałem – 2752 m.n.p.m. Nocleg w tym miejscu daje niezwykłą szansę podziwiania zachodu i wschodu słońca z jednego z najpiękniejszych punktów widokowych w Dolomitach.
Podróż do raju
Moja zimowa podróż rozpoczęła się tak naprawdę na monachijskim lotnisku. Tutaj dzięki liniom Lufthansy doleciał Przemek. Lot z Krakowa nie ma porównania z pokonaniem tej trasy samochodem. Po niespełna 2 godzinach lotu spotkaliśmy się na terminalu gotowi do drogi. Kiedy Przemek startował, ja wychodziłem z domu na pociąg. Na lotnisku skorzystaliśmy z usług firmy Sixt i wypożyczyliśmy na naszą podróż pachnącego nowością Jeepa Cherokee. Nasz wybór podyktowany był niepewną pogodą i opadami śniegu. Wszystkie formalności załatwiliśmy wcześniej przez internet, dlatego odbiór potrwał może 5 minut z czego 3 minuty zajęło nam odebranie dodatkowych łańcuchów na koła, które obowiązkowo trzeba mieć w samochodzie na większości przełęczy. Nie oszczędzany przez nas półroczny Jeep spisywał się na medal na autostradzie, ale też na krętych, zasypanych śniegiem podjazdach. Ani przez moment nie żałowaliśmy tej decyzji.
Passo Sella
Droga przez Niemcy, Austrię do Włoch minęła nam pod znakiem szalonej pogody. Momentami padał deszcz, świeciło słońce, a na końcu przełęcz Brenner przywitała nas białą drogą i temperaturą – 5 st.C. Po chwili jednak w Bolzano było już +8 st.C i ani grama śniegu czy chmurki na niebie. Tak niespiesznie dotarliśmy do Ortisei, gdzie otworzyliśmy plener przepyszną kolacją w jednej z włoskich restauracji...pełnej Polaków. Do celu mieliśmy jeszcze 25 km, więc bez ociągania pojechaliśmy dalej. Pierwszy nocleg mieliśmy zarezerwowany na Passo Sella w Hotelu Maria Flora. Nierozerwalnie z tym miejscem kojarzy mi się przygoda z jesieni 2010 roku kiedy późnym wieczorem wszedłem do restauracji na dole. Spotkałem tam mocno podpite towarzystwo i było to prześmieszne targowanie ceny, ze świadomością, że oni nie wiedzą o czym ja mówię. Po wszystkim zamówiłem zupę i chyba tak pięknego upadku talerza z tacy jeszcze nie widziałem ;-) Facet do końca starał utrzymać fason, ale nie poszło i musiałem zjeść makaron – który sam odebrałem z kuchni.
Sassolungo
Tym razem obyło się bez przygód. Co prawda zdziwieni padającym śniegiem długo nie mogliśmy zasnąć. W naszych marzeniach widać było na horyzoncie zapalone ściany Sassolungo. Głównie z tego powodu wybraliśmy nocleg w tym miejscu. Pobudka po 6.00 dodała otuchy, bo prognozy się sprawdziły – na niebie „blacha”, -15 st.C i wieje...no właśnie, wiatru nie było w planach. Bajkowo zasypana kraina po nocnych opadach zmusiła nas do szukania schronienia za wielką tablicą witającą na przełęczy. Tam udało się osłonić aparaty przed wiatrem i czekać na upragniony wschód słońca. Byłem w tym miejscu kilkanaście razy od pamiętnego 2010 roku i nigdy nie widziałem „płonących” ścian Sassolungo. Tym razem się udało…
Lagazuoi
Zima wymusiła na nas wcześniejsze decyzje dotyczące noclegów. O ile latem i jesienią śpię zazwyczaj w namiocie albo samochodzie, tak zimą nie brałem pod uwagę tej opcji. Wybraliśmy więc możliwie jak najlepsze punkty do spania. Bez wahania zapłaciłem zaliczkę w schronisku na Lagazuoi. Nocleg może nie należy do najtańszych, ale w jego cenie jest obfita, dwudaniowa kolacja z nie małym śniadaniem rano. Warunki bardzo dobre, choć brakło dla nas pokoi hotelowych i spaliśmy w 12 osobowej sali. O tej porze roku nie było jednak tłumów i poza Szwajcarką prowadzącą obóz narciarski nie było z nami w pokoju nikogo.
Cudowny zachód
Ruszając z Passo Sella pojechaliśmy lekko okrężną drogą przez Colle Santa Lucia, Passo Giau, żeby na końcu zaparkować na Passo Falzarego, skąd do góry na Lagazuoi jeździ kolejka. Po drodze zrobiliśmy kilka zdjęć, ale tak chcieliśmy już znaleźć się u góry, że już około 12.00 szliśmy po schodach do schroniska. Szybki meldunek, chwila odpoczynku i o 14.00 zaczęliśmy trwający ponad 4 godziny maraton zdjęciowy. Od czystego bezchmurnego nieba, po ciężkie, niczym burzowe chmury – wszystko to w zwolnionym tempie działo się przed naszymi oczami. To miejsce jest rajem dla fotografa. Wysunięty, stabilny taras widokowy osłonięty od wiatru. Widoki niemal na wszystkie strony świata. Do tego zima, piękna przejrzystość i ta wysokość, która pozwala spojrzeć niemal na skraj Dolomitów.
Jeszcze długo po zachodzie słońca słychać było trzask migawek. Mocno przemarznięci, ale i równie szczęśliwi zeszliśmy do pokoju. Kolejka już dużo wcześniej zwiozła ostatnich turystów, więc zrobiło się naprawdę cicho. Poza nami naliczyłem w schronisku około 17 osób, nie licząc obsługi, więc było naprawdę kameralnie. Kolacja nas zaskoczyła, bo już po pierwszym daniu myślałem to wszystko, a dopiero wtedy dostałem danie główne – żeberka w sosie myśliwskim! Poezja. Jakby tego było mało po wszystkim podano deser. Dawno się tak nie najadłem.
Cisza i ciemności szybko zagoniły nas do spania. Przed nami był kolejny poranek z wczesną pobudką. Na szczęście pogoda dalej nas rozpieszczała i po dynamicznym zachodzie dostaliśmy jak na tacy spokojny, bezwietrzny wschód słońca. Pierwsze zdjęcia zaczęliśmy robić jeszcze w ciemnościach, a kończyliśmy już na granicy śniadania, czyli o 8.15.
Jako pierwsi zjechaliśmy kolejką na dół. Szybko się spakowaliśmy i ruszyliśmy w kierunku Marmolady. Minęło już 8 lat odkąd chciałem wjechać na słynny wierzchołek Punta Rocca, ale za każdym razem źle trafiałem – albo kolejka jeszcze nie jeździła, albo już nie jeździła. Tym razem w szczycie sezonu nie było problemu. Bez kolejek i czekania dostaliśmy się szybko na najwyższy punkt widokowy w Dolomitach – 3309 m.n.p.m. Jak można było się spodziewać w środku dnia ciężko było zrobić szałowe zdjęcia, ale temat dobrze rozpatrzyłem, notatki porobiłem i mam zamiar wrócić w to miejsce latem, kiedy będę mógł zostać u góry na noc.
Wypiliśmy kilka kaw, przegadaliśmy chyba wszystkie dotychczasowe kadry i zrobiliśmy kilka nowych. Wyczekaliśmy najdłużej ile się dało, po czym zjechaliśmy na dół i bez ociągania pojechaliśmy na zachód słońca na Passo Giau. To moim zdaniem jedno z najlepszych miejsc w Dolomitach. Daje niezwykle dużo możliwości, pozwala fotografować ze światłem, pod światło, szerokim kątem i teleobiektywem... Od lat Passo Giau jest obowiązkowym punktem pleneru.
Tym razem również się nie pomyliliśmy. Zdobycie małej górki naprzeciwko schroniska nie przysporzyło nam problemów i tam w lutowym słońcu czekaliśmy na zachód. Przemek jak zwykle szukał nowych kadrów, a ja spokojnie korzystałem z niedawno zakupionej głowicy do panoram. W ten sposób w oka mgnieniu słońce zaszło, a my zdecydowaliśmy się na szalony, szybki zjazd w dół do Colle Santa Lucia, żeby w „złotej godzinie” sfotografować kościół na wzgórzu. Odkryliśmy ten kadr jesienią, ale zupełnie przypadkiem i byliśmy wtedy odrobinę za późno, żeby dopracować kadr. Tym razem było inaczej. Miejsce wybraliśmy wcześniej i wystarczyło tylko szybko zjechać z góry. Nie jest to takie proste, bo w dół mieliśmy do pokonania 29 serpentyn...liczę tu tylko takie 180 stopni, a o wszystkim mniejszych nie wspominam.
Udało się idealnie. Nim nastała noc migawki jeszcze kilka razy uderzyły i na matrycach zapisał się bajkowy widok z górami i kościółkiem w tle. Był to piękny końcowy akcent. Prognozy pozostawały bezlitosne i był to ostatni wieczór dobrej, fotograficznej pogody w Dolomitach. Niedziela przyniosła lekkie opady śniegu i ciężkie chmury, które odebrały nam światło. Byliśmy na to przygotowani i tuż po śniadaniu wyjechaliśmy z Cortiny do Austrii, gdzie prognozy były dużo lepsze.
Jaki jest przepis na zimowe zdjęcia w Dolomitach? Z pewnością to noclegi na dużych wysokościach ułatwiają sprawę. Poza tym potrzeba jak zawsze dużo cierpliwości i czasem odwagi na stromych, śliskich, krętych drogach...reszta pozostaje w rękach Najwyższego – my możemy po prostu być i czekać przy statywach czy coś się wydarzy...
Chcesz być na bieżąco i nie przegapić kolejnego wpisu? Zapisz się na mój NEWSLETTER. Regularnie będę informował Cię o nowościach i ciekawostkach z moich podróży!