Od jakiegoś czasu szukałem pretekstu, żeby opisać swoją historię. Chciałem zrobić to już dawno temu, kilka miesięcy po tym, jak po czterech latach spędzonych w Bawarii wróciłem na stałe do Polski. Jak widać, ta decyzja dojrzewała we mnie kolejne cztery lata. Miałem po drodze kilka momentów, kiedy byłem gotowy do opisania tego, jak dosłownie i w przenośni wysmażyłem swoje marzenia. Pierwszym z nich były narodziny synka Jasia, później pierwszy lockdown w 2020 r. i nadmiar wolnego czasu. W wakacje 2021 r. dowiedziałem się, że syn znajomych podjął pracę wakacyjną w McDonaldzie, co sprawiło, że ożyły moje wspomnienia. Jednak brak czasu ostudził entuzjazm pisarski. Później myślałem, że będę gotowy podzielić się moją historią 17 marca 2022 r., czyli w rocznicę otwarcia firmy (trzeciej w życiu). Jednak w żadną z tych znaczących dat to się nie stało, co nie znaczy, że pragnienie zgasło. Wręcz przeciwnie. Stale o sobie przypominało, aż w końcu, bez znaczących dat czy rocznic, siadłem i zacząłem pisać. Po co? Liczę na to, że moja historia kogoś zainspiruje albo doda odwagi i pomoże nie składać broni. Czuję, że opisanie tego etapu mojego życia będzie miało także i dla mnie znaczenie uwalniające. W ten sposób zamknę pewien rozdział „Mikołaja Gospodarka przypadków”.
Apostoł piękna
W marcu 2007 r. wyprowadziłem się z domu rodzinnego i poszedłem na swoje. Dostałem od rodziców mieszkanie po dziadkach, które remontowałem przez kilka miesięcy. Pomagało mi wtedy wiele osób i był to chyba ostatni moment w moim życiu, kiedy doświadczyłem tak dużej bezinteresownej pomocy od bliskich. Przeprowadziłem się, nie mając wielu niezbędnych mebli, a wszystkie pieniądze, które posiadałam, mieściły się w portfelu, bo tyle ich było. Pracowałem na pół etatu w Edycji Świętego Pawła, a po godzinach zajmowałem się montażem nagrań konferencji i wykładów. Niestety, nigdzie tego nie zanotowałem, ale wydaje mi się, że zarabiałem wtedy coś około 1500 zł na rękę. Starczało więc na opłaty i jedzenie. Było to dla mnie naprawdę ważne, bo choć rodzice pomagali mi, jak mogli, to czułem, że jestem niezależny.
Pracę zacząłem tak naprawdę już dwa tygodnie po maturze. Od czerwca 2006 r. przez miesiąc pracowałem jako sprzedawca paneli podłogowych i drzwi. Równolegle rozkręcałem sprzedaż używanych książek na Allegro, co z racji większej ilości czasu po zakończeniu liceum nagle ruszyło z kopyta w zawrotnym tempie. Podsumowanie maja i połowy czerwca prognozowało, że na aukcjach w sieci zarobię więcej, niż sprzedając podłogi. Inna sprawa, że nie miałem bladego pojęcia o panelach, deskach podłogowych czy drzwiach. Śmiem twierdzić, że doprowadziłem do kilku rozwodów, bo przekonywałem sceptycznych panów, którzy przychodzili po panele z żonami, że ułożenie takiej podłogi to bułka z masłem. Na sklepowej podłodze nie było trudne złożenie trzech paneli. Kiedy po roku sam próbowałem ułożyć je u siebie w mieszkaniu, przekonałem się, że jest to bardzo trudne i myślę, że wywołałem niejedną awanturę domową, wmawiając ludziom, że dadzą sobie z tym radę w jedno popołudnie. Może szczęśliwie dla kolejnych klientów sklepu moja kariera jako sprzedawcy nie trwała długo, bo już w połowie czerwca postawiłem wszystko na jedną kartę i postanowiłem rozwijać sprzedaż na Allegro. Wiedziałem jednak, że bez działalności gospodarczej nie dam rady i tak w dniu, kiedy zwolniłem się ze sklepu, pojechałem do urzędu miasta, żeby otworzyć pierwszą w życiu firmę pod nazwą „MAGO”. Pomysł na biznes był prosty – dawałem ogłoszenia, że zbieram stare książki i dzięki mnie można przewietrzyć domowe półki. Pożyczonym od dziadka fiatem 126p jeździłem po Częstochowie i odbierałem te kilogramy literatury, którą później wystawiałem na aukcjach. Koszty pozyskania towaru były znikome lub zerowe, bo czasami ktoś sam przywoził mi stare książki. W dobrym momencie miałem wystawionych ponad 1500 egzemplarzy. Dziennie sprzedawałem około 20 sztuk, co pozwalało mi osiągnąć zysk (na czysto) na poziomie prawie 2000 zł miesięcznie. Dla mnie bomba! Przypominam, że był to rok 2006, a ja miałem 19 lat.
Jak to jednak w życiu bywa, sprawy lubią się komplikować. Kiedy uwolniłem się od etatu i pełną parą zająłem się sprzedażą na Allegro, okazało się, że zaczynam się nudzić. Kilka tygodni wcześniej, zanim zostałem sprzedawcą paneli, rozmawiałem ze znajomym, którego znajomy (ktoś jak wujek z ministerstwa) szukał kogoś do rozwożenia mleka do sklepów. Odpowiadał mi czas pracy, bo trzeba było ruszyć około 4.00 rano i uwinąć się z tematem do 10.00. Potem mogłem dalej zajmować się wysyłką książek i wystawianiem nowych aukcji. Pojechałem więc na rozmowę o pracę. Byłem jednak dużo za wcześnie i… poczułem, że muszę pilnie skorzystać z toalety. W pobliżu zakładu mleczarskiego mieści się siedziba wydawnictwa Edycja Świętego Pawła, gdzie pracowali wtedy moi znajomi. Stwierdziłem, że pod pretekstem spotkania z nimi skorzystam z toalety. Pokierowano mnie do biura redakcji na samą górę. Otworzyłem drzwi i zobaczyłem zaskoczenie na twarzach Ewy i Adama. Na monitorze komputera mieli właśnie otwartą moją stronę internetową, gdzie publikowałem zdjęcia. Tak samo jak oni zamarłem z wrażenia. Dokładnie w tym momencie, kiedy wszedłem do biura, rozmawiali o mnie. Adam szukał kogoś do pomocy w dziale fotoedycji, a Ewa wiedziała, że lubię robić zdjęcia i szukam pracy. Dalej wszystko potoczyło się jak we śnie. Byłem ubrany jak na rozmowę o pracę, miałem przy sobie CV i tak po prostu z marszu porozmawiałem z Adamem, który powiedział, że wydawnictwo określi się w ciągu tygodnia. Pamiętam, że wyszedłem stamtąd totalnie skołowany. Tak, wiem, brzmi to tragikomicznie, ale wielokrotnie opowiadałem tę historię, jak pracę w wydawnictwie dostałem dlatego, że zachciało mi się sikać. Taka historia!
Oczywiście w obliczu takiego obrotu sprawy zaryzykowałem i nie poszedłem na rozmowę w mleczarni. Przez tydzień spoglądałem nerwowo na telefon, który uparcie milczał. Nie wytrzymałem i sam zadzwoniłem z pytaniem, na czym stoję. Wtedy okazało się, że mogę przyjść do pracy na tydzień próbny! Praca w biurze, w redakcji – szok. Dobrze, że miałem garnitur z matury! W taki sposób zaczęła się moja przygoda z Edycją Świętego Pawła. Przez rok pracowałem tam na pół etatu jako pomocnik fotoedytora, a następnie zaproponowano mi cały etat i bycie samodzielnym fotoedytorem. Miałem 20 lat! Dzisiaj trudno mi w to uwierzyć. Adama przeniesiono do Warszawy i nagle zostałem sam w biurze. Spadła na mnie odpowiedzialność za wybór zdjęć w wydawnictwie, które słynęło z kalendarzy, kartek pocztowych, perełek z sentencjami i książek prezentowych. Szukając drogi do oryginalności, na pewnym etapie zaproponowano mi, żebym sam robił zdjęcia do kalendarzy. Dostałem sprzęt fotograficzny, samochód służbowy i dość wolną rękę w planowaniu podróży – liczył się efekt w postaci dobrych zdjęć. W 2008 r. skorzystałem też z propozycji ówczesnego szefa, Daniela, i poszedłem na studia fotograficzne do Łodzi. To było kolejne wielkie koło zamachowe na mojej drodze zawodowej. Pracowałem w biurze, wyjeżdżałem na plenery zdjęciowe, a w weekendy jeździłem na zajęcia. Studia trwały 6 lat. Skończyłem czteroletni licencjat, a później poszedłem na dwuletnie studia uzupełniające i uzyskałem tytuł magistra sztuki.
Paradoksalnie miesiąc po obronie dyplomu odszedłem z pracy w Edycji. Było to jednak osiem bardzo ważnych lat w moim życiu. Z jednej strony miałem pracę marzeń i ogromne możliwości rozwoju. Patrząc jednak z innej perspektywy, sam sobie założyłem na szyję łańcuch totalnego uzależnienia. Nie miałem swojego aparatu, nie miałem samochodu i nie do końca wiedziałem, jak wygląda i ile kosztuje życie. W dobrych latach przez ponad połowę roku byłem w delegacji. Żyłem w hotelach i nie wiedziałem, ile kosztuje paliwo. Nigdy nie spoglądałem na cyferki na dystrybutorze i pamiętam, że jak odszedłem z pracy, to na stacji benzynowej przeżyłem szok, kiedy za bak paliwa musiałem zapłacić ponad 200 zł. Oceniając z dzisiejszej perspektywy te 8 lat, myślę, że dzięki takiemu zawodowemu startowi ugruntowały się we mnie dobre nawyki pracy redakcyjnej. Jedyne, czego dzisiaj mi brakuje z tamtych lat, to poczucie, że robię coś ważnego, co jest czymś więcej niż pracą fotografa. Byłem w pewnym sensie apostołem piękna pod skrzydłami św. Pawła. Nie chcę teraz tu opisywać historii Edycji Świętego Pawła i jej włoskiego założyciela, ale wiem, że postać tego przygarbionego księdza Jakuba Alberionego mocno wpłynęła na moje życie.
Nowy początek
I tak 1 sierpnia 2014 r. obudziłem się jako bezrobotny. Pamiętam bardzo dobrze ten dzień. Miałem 27 lat i pierwszy raz w dorosłym życiu nie miałem stałego zajęcia. Ba, nawet nie miałem pomysłu, co robić dalej, bo decyzję o tym, że nie podpiszę kolejnej umowy o pracę, podjąłem dwa dni wcześniej. Zostałem więc z niczym. Miałem jedynie kompaktowy aparat i dyplom magistra sztuki, po który nie miałem czym pojechać do Łodzi, bo nie miałem już samochodu. Został mi rower, więc ten pierwszy wolny dzień w życiu uczciłem wycieczką rowerową do podczęstochowskiego Olsztyna. W tamtym czasie moja żona przebywała w Monachium. Pojechała tam na wakacje, żeby rozejrzeć się za miejscem do życia. Zaskoczyłem ją wiadomością, że nic mnie już w Polsce nie trzyma. Po wielu rozmowach doszliśmy do wniosku, że warto spróbować urządzić sobie życie za granicą. Byłem trochę sceptyczny, bo nie znałem języka. Nie pracowałem też nigdzie poza wydawnictwem przez ostatnie 8 lat i średnio byłem otwarty na coś nowego. Co mi jednak pozostało? Postanowiłem, że zaryzykuję. Zrobiłem sobie bardzo krótkie wakacje i już 1 września 2014 r. wyjechałem na stałe do Niemiec.
Zamieszkaliśmy w jednym pokoju na piętrze domu jednorodzinnego, które współdzieliliśmy z rodzicami żony. Patrząc na to dzisiaj, wiem, że porwałem się z motyką na słońce. Byłem jednak bez kasy. Wymieniłem wszystkie pieniądze, które miałem, i kolejny raz w życiu zmieściły się w portfelu. Pamiętam, że było to dokładnie 1500 euro. Z tym pojechałem na podbój Bawarii. Żona, mając na względzie nasze ubezpieczenie zdrowotne, już w sierpniu poszła do pracy w McDonaldzie. To było w sumie jedno z najprostszych rozwiązań, więc ja też postanowiłem pójść w jej ślady. Była jednak między nami spora różnica – ona mówiła biegle po niemiecku, ja wcale. Na rozmowę o pracę poszedłem już na drugi dzień po przyjeździe. Było to we wtorek i choć niewiele rozumiałem, to dotarło do mnie, że zaczynam od następnego poniedziałku. Musiałem zrobić sobie badania, założyć konto w banku i pozałatwiać różne formalności. Jak pracuje się gdziekolwiek, nie znając języka? Do dzisiaj nie wiem, skąd miałem w sobie odwagę na taki wyczyn. Poszedłem na umówioną godzinę i uśmiechałem się, starając się domyślać, czego się ode mnie oczekuje. Na miejscu okazało się, że po niemiecku mówi tam tylko szefowa, bo reszta ekipy to Bułgarzy i Rumuni (plus dwóch Marokańczyków, których nikt nie rozumiał). Dość szybko nadano mi więc ksywę „Polska” i tak zostało przez kolejne dziewięć miesięcy, które tam przepracowałem. Planowałem zahaczyć się tam tylko na chwilę, żeby mieć umowę i źródło dochodu, co było potrzebne przy szukaniu mieszkania. Czas jednak szybko mijał, a mnie ta praca niestety… się spodobała. Tak, wiem, jak to brzmi, ale po 8 latach w biurze i ciążącej na mnie odpowiedzialności za zdjęcia, nagle nie obchodziło mnie kompletnie nic. Przychodziłem, odbijałem kartę, pracowałem, odbijałem kartę na koniec i tuż za progiem o wszystkim zapominałem. Pracowałem tylko tyle, ile musiałem, a sam dojazd rowerem zajmował mi 10 minut. Kolejnym plusem była umowa, którą miałem bezpośrednio z firmą, w której pracowałem.
Co by o McDonaldzie nie mówić, to mnie nie spotkała tam żadna nieuczciwość w kwestii godzin pracy czy płatności. Nie miałem co prawda szansy, żeby nauczyć się języka niemieckiego (bardziej już bułgarskiego), ale miałem za to szansę ułożyć sobie w głowie plan, co chcę robić dalej. Po miesiącu trafiłem na nocną zmianę. Pracowałem od 17.00 do 2.00 lub w weekendy od 18.00 do 3.00. To był raj! Trzech ludzi na kuchni, z której za żadne skarby nie chciałem nigdzie iść. Polubiłem to. W dobrym momencie robiłem big maca w 12 sekund. Podział był taki, że od 21.00 do końca zmiany kuchnię obsługiwało się samemu i dodatkowo trzeba było ją posprzątać. Dwie pozostałe osoby miały swoje zadania, więc każdej nocy wymienialiśmy się stanowiskami, żeby nie było nudno. Najbardziej lubiłem zmywak! To był dla mnie dobry czas na przemyślenia, a także moment, kiedy całkiem nieźle zarabiałem. Przypominam, że zacząłem tam pracować od razu i nie umiałem wydukać nic poza „Guten Morgen”. Przez to, że trafiłem na nocną zmianę, przysługiwał mi dodatek. Kiedy łączył się z wypłatą świąteczną, to nagle stawka frunęła w górę nawet o 125%! Średnio dostawałem około 1350 euro na rękę. Dodatkowo miałem ubezpieczenie zdrowotne, a także mogłem każdego dnia pracy zjeść w czasie przerwy produkty do 5 euro (nikt tego nie kontrolował, ale korzystałem z tego przywileju dość krótko). W miesiąc zarabiałem więc tyle, ile udało mi się odłożyć przez 8 lat pracy w Polsce. To był dla mnie życiowy przewrót kopernikański. McDonalda traktowałem jako chwilowy przystanek, ale szybko zorientowałem się, że z inną pracą nie będzie łatwo.
Już na początku grudnia poszedłem na pierwszą rozmowę do studia fotograficznego, ale poległem. Zapewne przez brak znajomości języka i pewnie przez to, że nie byłem Niemcem. Dzisiaj rozumiem to inaczej, ale wtedy każdy cień nadziei na wyrwanie się z McDonalda traktowałem niczym los na loterii. Podejmowałem różne próby, wysyłałem dziesiątki podań, ale wszystkie spotykały się z odmową. Byłem na kilku rozmowach, na dwóch dniach próbnych, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. Wraz z nastaniem wiosny przeniesiono mnie na poranną zmianę. Po tylu miesiącach prowadzenia nocnego życia nagła zmiana była brutalna. Z dnia na dzień musiałem przestawić się na tryb wstawiania po 5.00, bo już o 6.00 musiałem stawić się w kuchni. Tam nie było taryfy ulgowej, bo poranną zmianę obsługiwały w kuchni tylko dwie osoby. Jedna zajmowała się wydawaniem jedzenia, a druga szykowała wszystko na start klasycznego menu o godzinie 10.30. Powiedzieć, że był to zapieprz, to jak nic nie powiedzieć. W porównaniu z nocną zmianą to była gehenna, a dodatkowo straciłem kontakt z Bułgarami i wpadłem w objęcia rumuńskiego „gangu”, który opanował poranną zmianę. Zapytałem (bo już koło kwietnia umiałem się dogadać) szefową, skąd taka zmiana, a ona na to, że nie będę wiecznie w kuchni i chce zrobić ze mnie kierownika zmiany. Przeniosła mnie na śniadania, żebym znał cały tryb pracy. To był moment, w którym powiedziałem sobie STOP. To trzeba było zatrzymać, bo zaczęło mi się tam za bardzo podobać.
Lekko cofnę się w tej historii, bo te poranki nie pasowały mi jeszcze z innego powodu. W listopadzie przypadkiem usłyszałem rozmowę Polaków wykładających towar w Rossmannie tuż obok mojego domu. Zagadałem do nich i zdecydowałem się, że i ja w ten sposób dorobię sobie przedpołudniami. W Niemczech taka opcja „mini-job” do 450 euro jest całkowicie wolna od podatku. Do 17.00 i tak byłem wolny. W tej dodatkowej pracy sam decydowałem z tygodniowym wyprzedzeniem, ile i kiedy mogę pracować. Doszło więc do tego, że z nocki wracałem o 2.30 i już o 6.30 jechałem do Rossmanna, bo wykładałem towar w różnych sklepach w mieście. To sprawiło, że nagle zacząłem zarabiać prawie 1800 euro miesięcznie. Już w grudniu zacząłem gromadzić sprzęt fotograficzny. Kupiłem pierwszy używany aparat i każdego miesiąca inwestowałem w kolejne obiektywy. Dzięki temu udało mi się załapać fuchę u polskiej artystki w Monachium. Fotografowałem jej instalacje w studiu, co było naprawdę ciekawym zajęciem. Musiałem jednak wykręcić się z pracy w McDonaldzie i to jak najszybciej.
Zauważyłem ogłoszenie w internecie, że poszukiwani są pracownicy do odprawy samolotów na lotnisku. Zgłosiłem się i dostałem pracę! Niestety formalności trwały dość długo, więc czekały mnie dwa miesiące przerwy. Z McDonalda odszedłem z lekkim żalem na rzecz Rossmanna, bo dzięki temu zyskałem wolne weekendy. Kiedy aplikowałem do pracy na lotnisku, mieszkaliśmy dość blisko. Jednak po prawie roku poszukiwań znaleźliśmy wreszcie własne mieszkanie, tylko niestety dużo dalej. Podszedłem do tematu optymistycznie, że jakoś to będzie. Wyszło jednak fatalnie. Samochodem musiałbym jechać ponad godzinę. Pociągiem, co było dużo tańszym rozwiązaniem, jechałem też mniej więcej godzinę, o ile nic się nie wydarzyło po drodze. Na poranną zmianę musiałem jednak wstawać już o 3.45, a kiedy wracałem z trzeciej zmiany, byłem w domu tuż po 1.00. Pracowałem fizycznie (i była to ciężka praca) przez 8 godzin, a kolejne prawie 3 zajmowały mi dojazdy. Kiedy trafiła się awaria albo opóźnienie, nie było mnie w domu przez 12 godzin. Praca była dobrze płatna i istniała szansa szybkiego rozwoju. Z żalem, ale już w październiku postanowiłem, że zostanę tam maksymalnie do końca roku. Dodatkowym argumentem były dwa nieszczęśliwe wypadki. Za pierwszym razem naderwałem ścięgna i karetką pojechałem do szpitala. Wróciłem po trzech tygodniach do pracy i pierwszego dnia miałem kolejny wypadek, tym razem samochodowy. Jako pasażer nie byłem niczemu winny, ale kolejny raz wylądowałem na zwolnieniu. W tym miejscu zrobię dygresję o formie zatrudnienia, o której wspomniałem. W Rossmannie i na lotnisku pracowałem przez pośredników, czyli przez agencje pracy. To był zupełnie inny świat niż w McDonaldzie. Trzeba było wszystkiego pilnować i walczyć o swoje. Po dwóch wypadkach, które miałem w pracy, przysługiwało mi pełne wynagrodzenie plus jakieś dodatki. Łącznie za siedzenie w domu otrzymywałem ponad 150 euro dziennie. Nie podobało się to agencji, która przy rozwiązaniu umowy ostatecznie urwała mi wypłatę za kilkanaście godzin.
Początek nr 2
W połowie listopada 2015 r., po wykorzystaniu należnego urlopu, zakończyłem pracę na lotnisku. Postanowiłem, że od stycznia 2016 r. założę własną firmę i zacznę na cały etat zajmować się fotografią. Pomóc mi w tym miała sprzedaż mieszkania w Częstochowie. Wiedziałem, że nie chcę wracać na stare śmieci, a potrzebowałem „kupić sobie czas”. Nie tolerując lenistwa, zatrudniłem się na miesiąc w najbliższym McDonaldzie, ale mając w perspektywie krótki okres pracy, nie złapałem z nikim dobrego kontaktu. Z dniem 31 grudnia 2015 r. poszedłem na swoje. Otworzyłem drugą w życiu firmę pod nazwą BILD MEDIA. Miałem w głowie plan, który skrupulatnie przemyślałem. Trafiłem jednak dość pechowo i nie znając do końca niemieckich realiów, już któryś raz w życiu porwałem się z motyką na słońce. Wykonywałem kilkanaście telefonów dziennie, pisałem dziesiątki maili i spędzałem długie godziny przy komputerze. Wszystko na nic. W pierwszych trzech miesiącach nie zarobiłem ani centa i nawet nie miałem widoków na to, żeby ta sytuacja miała się jakoś zmienić. Wiedziałem, że muszę fotografować, więc przy każdej okazji ruszałem z aparatem w teren.
W marcu wybrałem się na Lofoty do Norwegii. Krótko mówiąc, ten wyjazd przekroczył znacznie założony budżet. Wracając do Monachium, miałem już ułożony plan B. Chciałem pójść do jakiejkolwiek pracy w fabryce i odrobić te trzy miesiące. W niemieckich realiach wystarczyło, żebym przepracował dwa miesiące. Zmieniłem więc trochę moje CV, wyrzucając z nich studia wyższe i aplikowałem do fabryki kauczuku, która mieściła się niedaleko. Poszedłem na rozmowę do agencji, przez którą miałem tam pracować, ale chyba odkryli mój fortel. Przemiła pani powiedziała, że nie nadaję się do fabryki i ma dla mnie inną pracę. W taki sposób zostałem sprzedawcą drzewek ogrodowych. Myślałem, że to żart. Na roślinach znam się mniej więcej tyle, co na panelach podłogowych. Poza tym nigdy nie rozmawiałem po niemiecku o drzewach oliwnych czy palmach. Przyjąłem jednak zasadę, że dopóki mnie sami nie zwolnią, to kasa leci i nie ma się co wychylać. Kiedy ktoś mnie o coś pytał, odpowiadałem zgodnie z tym, co chciał usłyszeć. Czasem próbowałem błysnąć, które rośliny trzeba na zimę zabierać do domu, a które mogą zostać na zewnątrz. Ale nic ponad to. Biznes się kręcił na tyle dobrze, że wraz z serbskim cyganem, który ze mną pracował, w miesiąc sprzedaliśmy 80% towaru. Było jasne, że ogród wkrótce zamkną, bo było to zajęcie sezonowe, ale agencje pracy mają to do siebie, że zawsze znajdą człowiekowi jakieś zajęcie.
Po miesiącu okazało się, że nie będę już sprzedawał drzewek, a będę… kucharzem. Tak, to wyglądało jak żart, ale nim niestety nie było. W CV wpisałem, że lubię gotować, co w połączeniu z pracą w sieci McDonald dało komuś wynik w postaci predyspozycji do pracy kucharza. Już pierwszego dnia wiedziałem, że to będzie katastrofa. Przyszedłem na miejsce niemieckiego kucharza, który skończył szkołę gastronomiczną. On przez dwa tygodnie pokazywał mi wszystko. Pracowałem z nim codziennie od 14.00 do 18.00, aż tu nagle jednego dnia zostałem sam. Brzmi jak żart? Ale mi nie było do śmiechu. To była restauracja, w której klienci zamawiali jedzenie bezpośrednio u mnie, a ja musiałem je przygotować na ich oczach. Stałem za szybą i improwizowałem. To był kosmos, bo ani wtedy, ani dziś nie po drodze mi z gotowaniem. Dania nie były skomplikowane i dopóki miałem przygotowane produkty, to było dobrze. Gorzej, jak kończyły mi się kotlety czy brakowało sosu. Wiedziałem, że będę pracował tam tylko do końca lipca, więc starałem się, jak mogłem. Wspominam to dzisiaj z uśmiechem, ale nie zapomnę strachu, kiedy szef kazał mi zrobić polskie gołąbki!
W tym czasie nie porzuciłem jednak marzeń o własnej firmie. Nadal, kiedy tylko mogłem, pracowałem nad jej rozwojem i pozyskaniem klientów. Wszystko jednak zmieniło się pewnego kwietniowego dnia. Pracowałem wtedy jako sprzedawca drzewek. Napisała do mnie znajoma, z którą byłem kilka lat wcześniej na wyjeździe dziennikarskim w Szwajcarii. Robiąc mały krok wstecz, muszę nadmienić, że jeszcze pracując w wydawnictwie, zaprzyjaźniłem się z redakcją miesięcznika „Poznaj Świat”. Publikowali czasem moje zdjęcia czy artykuły. Na ich zaproszenie poleciałem więc z grupą dziennikarzy do Bazylei. Poznana tam Agata pracowała dla Onetu, a ja prowadziłem na tej platformie bloga i dzięki temu nasze drogi po 3 latach zeszły się zawodowo ponownie. Odezwała się nagle z propozycją od jej koleżanki, która szukała kogoś do prowadzenia projektu motoryzacyjnego w Polsce. Chodziło o osobę, która fotografuje i pisze. Oto cały ja! Projekt przygotowywany był przez krakowską agencję dla Mazdy Polska. Przeszedłem rozmowy kwalifikacyjne i wiedziałem, że ruszamy w połowie sierpnia. Między innymi dlatego na totalnym luzie bawiłem się w gotowanie. Niewiele mogłem stracić, a z każdym tygodniem miałem coraz lepsze wyniki. Raz, kiedy w menu były steki i kompletnie nie wiedziałem, jak je usmażyć, wrócił do mnie klient z talerzem i poprosił… o jeszcze jedną porcję, bo twierdził, że jeszcze nigdy nie jadł tak dobrego steka. Odpowiedziałem z uśmiechem, że to pewnie dlatego, że ja smażę go pierwszy raz w życiu. Myślał, że żartuję, więc śmialiśmy się na cały głos, a ja przerażony próbowałem usmażyć drugiego tak samo.
Znowu Polska
Praca w kuchni była moim ostatnim zajęciem w Niemczech. Od momentu, kiedy zacząłem prowadzić projekt Slow Road by Mazda, wiele spraw nabrało innego tempa. To co „posiałem” zimą, nagle zaczęło kiełkować. Z setek maili i telefonów udało się w kilku przypadkach nawiązać współpracę, która trwa do dzisiaj. Zostałem przyjęty do największej i najstarszej niemieckiej agencji fotograficznej Mauritius Images. Napisałem do nich aż trzy razy! Wszędzie tam, gdzie chciałem, żeby mnie przyjęto, pisałem do skutku. Telefonowałem i umawiałem się na spotkania. To nie dało efektów od razu, ale po czasie wydało naprawdę dobre owoce. Mając stałe zlecenia z Polski i coraz więcej niemieckich, mogłem myśleć o dalszym rozwoju. Już po roku byłem gotowy, żeby wydać pierwszą książkę. Rok 2017 spędziłem głównie na wyjazdach do Polski. Czułem, że Bawaria to nie jest miejsce dla mnie. Wiedziałem, że moje polskie zarobki w przeliczeniu na euro to nie są kokosy, ale jeszcze wierzyłem, że niemiecka karta się dla mnie odwróci i los będzie bardziej łaskawy. Nie doczekałem jednak tego momentu. W maju 2018 r. podjęliśmy z żoną decyzję o rozwodzie. Do ostatniego momentu nie umiałem się zdecydować, gdzie powinienem zamieszkać. W Polsce miałem coraz więcej zleceń. W Niemczech poświęciłem 4 lata życia, ciężko pracując, i nie chciałem tego stracić. Dotarło jednak do mnie, że choćbym nie wiem jak dobrze mówił po niemiecku, to z pisaniem zawsze będę miał problem. To zamykało mi wiele drzwi. Nie jestem też Niemcem, co z automatu dawało mi kilka punktów mniej w wielu rekrutacjach.
Postanowiłem, że wrócę do Polski, choć kompletnie nie miałem pomysłu na to, gdzie będę mieszkał. I tak zupełnie przypadkiem w rozmowie ze znajomymi z Gdyni, których chciałem odwiedzić, wyszło, że przeprowadzili się do nowego domu, a ich dawne mieszkanie jest wolne. Zamieszkałem więc w Trójmieście! Zanim jednak to się stało, wyjechałem w podróż kamperem przez Czechy, Austrię, Niemcy do Włoch. Spędziłem genialny miesiąc w drodze i kolejny raz ułożyłem sobie w głowie, jak ma wyglądać moje nowe polskie życie. Wiedziałem, że Gdynia to tylko przystanek. Już w październiku byłem umówiony, że od grudnia zamieszkam w samym sercu Puszczy Kampinoskiej. Chciałem być bliżej Warszawy, do której i tak jeździłem niemal raz w tygodniu. Kluczowa w tym wszystkim okazała się moja podróż kamperem. Po powrocie, na fali zachwytu i irytacji, napisałem tekst o podróżowaniu kamperem. Na początku 2019 r. znalazła go w sieci Alicja z wydawnictwa Pascal i poprosiła mnie o napisanie rozdziału do jednej z ich książek o podróżowaniu kamperem po Europie. Tak rozpoczęła się moja przygoda z Pascalem, która zaowocowała już ośmioma książkami, wydanymi w niespełna 3 lata. Jednak to, co najważniejsze w moim życiu, znów jak to u mnie paradoksalnie, rozpoczęło się w dniu zakończenia pewnego etapu życia. 11 października 2018 r. w sądzie w Częstochowie otrzymałem orzeczenie o rozwodzie. Chciałem jak najszybciej rzucić się w wir pracy, więc tego samego dnia pojechałem zawodowo na Dolny Śląsk, gdzie… poznałem Agatę! A że serce nie sługa, miłość sprawiła, że na początku 2020 roku pojawił się na świecie mój synek Jaś.
Wysmażyć marzenia
Cała ta historia ma wiele wątków pobocznych, które mógłbym rozwinąć w jeszcze dłuższą opowieść. Tym, co jest wspólnym mianownikiem tych wszystkich wydarzeń, jest celowość. Mam wrażenie, że nic w moim życiu nie wydarzyło się przypadkiem. Każdy człowiek i każda okoliczność, na które się natknąłem w życiu, w dłuższej perspektywie nabierały znaczenia. Kiedyś wydawało mi się, że smażenie kotletów do hamburgerów to nie mój świat. Okazuje się jednak, że to właśnie tam, przy tym grillu, podjąłem wiele kluczowych decyzji. Za pieniądze z tego smażenia kupiłem obiektywy. Zrobiłem nimi zdjęcia, które wpadły komuś w oko. Nic nie wydarzyło się bez powodu. Każde doświadczenie, często trudne i bolesne, nauczyło mnie czegoś nowego. Trzeba żyć! Trzeba iść do przodu! Trzeba marzyć! Tak, to dla mnie wielka nauka, bo kiedy stałem przy grillu, tym, co dawało mi nadzieję, była myśl, że kiedyś od niego odejdę i zmienię swoje życie. Potraktowałem to jako etap. Dzisiaj wiem, że wysmażyłem swoje marzenia. Bogu dziękuję za te ciemne i trudne dni. One nauczyły mnie najwięcej. To one są najlepszym nawozem, na którym rośnie silne drzewo życia. Gdy wracam dzisiaj myślami do momentu, w którym przekraczam drzwi redakcji w wydawnictwie, i przypominam sobie wyraz twarzy Ewy i Adama, to wiem, że Bóg jest genialnym graczem i najlepszym budowniczym napięcia. Kto wymyśliłby taką historię? Ja z pewnością nie, ale cieszę się z tego, że mogę być jej bohaterem. Życzę każdemu, żeby tak wymarzył sobie swoje cele, jak ja moje sobie wysmażyłem!
Szanuję Twoją prywatność. Korzystam ze statystyk głównie dlatego, że lubię wiedzieć ile osób do mnie zagląda. Szczegóły mojej polityki prywatności znajdziesz na dole strony.