Poczułem lekkie uderzenie i tuż po nim kolejne. Wiedziałem, że wszystkie koła dotknęły ziemi. Śmigła głośno zaryczały obwieszając udane lądowanie. Po prawie 4 godzinach spędzonych w powietrzu, przesiadając się cztery razy, znalazłem się wreszcie w samym sercu Lofotów. Leknes przywitało mnie mocnym, mroźnym podmuchem wiatru. Malutkie lotnisko przypomniało mi widoki rodem z Alaski. Początkowo byłem mocno zdezorientowany. Wszystko wydawało mi się inne. Rzeczywistość przerosła moje oczekiwania i wyobrażenia. Kiedy postawiłem pierwszy raz stopy na zamarzniętych piaskach plaży w Vik, wiedziałem, że to będzie niezwykły czas. Od dziecka kocham góry – tutaj pierwszy raz zobaczyłem tak niezwykłe połączenie ich majestatu z morzem. Niekiedy odkrywałem małą plażę i długo stałem w osłupieniu. Te widoki zapierają dech w piersiach i w pierwszych dniach musiałem uważać, żeby nie oszaleć z zachwytu. Fotografowałem jak zaczarowany. Pierwszy raz, a fotografuję już ponad 10 lat, zabrało mi kart pamięci i musiałem dokupić kolejne.
Wyobraź sobie… stoisz na plaży otoczonej górami. W oddali widać ryczące ze wściekłości fale. W uszach grzmią ich mocne uderzenia. W powietrzu wyczuwasz miliony drobinek wody, które muskają Cię niczym aksamit na wietrze. Do Twoich stóp dociera jedynie słabnące tchnienie tej mocy, która jeszcze kilkanaście metrów dalej wyglądała niczym morski potwór. Woda obok Ciebie uderza rytmicznie o kamienie. Patrzysz jak wije się niczym wąż i płynie w sobie tylko znaną stronę. Zza Twoich pleców przybywa wiatr. Lekko pcha Cię do przodu, a po chwili odbiera wszystkim odgłosom moc i w uszach masz tylko jego szum. Jego siła w przedziwny sposób popycha Cię w przód. Musisz wcisnąć nogi w piasek i przez chwilę jesteś niczym żagiel. Po chwili wszystko cichnie. Wracają dawne odgłosy ziemi. Echo fal odbijane od pobliskich szczytów znów zaczyna dominować. Zza chmur wychyla się słońce i zapala złote grzywy fal. Jego promienie momentalnie sprawiają, że robi się ciepło, a po plecach przechodzi Ci dreszcz minionej chwili…
Wiem, że słowa nie potrafią oddać tych chwil. Lofoty to przepiękna kraina. Królestwo wody i skał. Ujarzmione przez człowieka tylko w niewielkim stopniu, zachwyca swoimi cudami przybyszów z całego świata. Nie prawdopodobne jest to, że mimo, że pewne widoki są już do bólu opatrzone, nudne wręcz, a mimo wszystko kiedy rósł ten widok przed moimi oczami zapadałem na tę „gorączkę złota”. Mam swoje! Własne!
Lofoty zaskoczyły mnie swoją nieobliczalnością. Od śnieżycy po nieprzyjemne aż ciepło. Od śniegu, który w minutę oblepiał samochód, po ulewę jak w lipcu. Przez chmury ciężkie jak żelazo, po turkusowy błękit nieba. Ta zmienność pogody stwarza niezwykłe warunki do fotografowania. Pod koniec pleneru czekałem wręcz na chmury w pogodzie! Najlepiej, żeby padał deszcz! To zniechęcało wielu fotografujących i na plażach robiło się pusto. Ze szmatką do wycierania kropel deszczu z obiektywu, z uśmiechem na twarzy czekałem na kolejne fale, który były dopełnieniem kadru.
Pewnego ranka słońce z wolna zapalało szczyty koło Reine. Za moimi plecami na jedynej wąskiej drodze szalały tiry transportujące masowo ryby. Momentami można mieć wrażenie, że jest się na wielkim cmentarzysku – wszędzie dookoła rozwieszone ryby. Ich zapach jest wszechobecny i dopiero w centrum miasta w Leknes, albo na jednej z dzikich plaż można się od niego uwolnić. Kiedy ja zachwycałem się pięknem natury, za moimi plecami kwitł ogromny „rybi” biznes. Mocno ta cała infrastruktura kontrastuje z naturą, ale mimo wszystko się nie gryzie. Wpasowała się przez wieki w ten krajobraz.
Od kilku dni jestem już w domu, ale i tak cały czas patrząc na zdjęcia, czuję jakbym tam jeszcze był. Świeże są we mnie te wspomnienia. Wyjątkowo wszystkie zdjęcia mnie cieszą, bo są „darem” – o jakbyście widzieli w jakiej pogodzie przesiedziałem w aucie długie godziny w oczekiwaniu na krótki błysk.
Lofoty zachwycają i zarażają. Kto raz je zobaczył, ten chce wrócić. Zachwyca mnie ich nieobliczalność i piękno. Czasem miałem wrażenie, jakby moja percepcja nie była w stanie pomieścić i uporządkować tego co widzę. Momentami muśnięte ostatnimi promieniami górskie granie były tak piękne, że zapatrzony zapomniałem o fotografowaniu i dopiero większa fala uderzająca o moje nogi wyrywała mnie z tego rozmarzenia. Dzięki Bogu nie zdołałem się jeszcze obudzić z tego norweskiego zauroczenia i nadal czuję się jakbym tam był…